wtorek, 23 września 2014

Co Z Tą Nocą?

Głucha noc. Noc głucha. Pewna zguba.
Jak ja kocham nocne pociągi. Wielbię dworce nocą. Dzień był piękny, wieczór perfekcyjny. Noc psychodeliczna. Jasne światło wreszcie zeszło z warty, by ustąpić miejsca tej właśnie ciemności. Trzeba było wracać. Wsiąść do kolejnego pociągu, rozpoczynając dłużący się okres marzenia o dotarciu do macierzy, przeplatający się z marzeniem o kolejnym powrocie do miejsca, z którego się wraca. Moment rozerwania. Pojawienia się dwóch światów i dwóch rzeczywistości. Mimo nowej tęsknoty splecionej z nadzieją, budzącej się po długich, ciężkich czasach, trzeba było pomachać na pożegnanie. Trzeba było zacząć myśleć, jak przetrwa się tę straszną, mroczną i konieczną noc. Trzeba było zmierzyć się z perspektywą spędzenia 6 emocjonujących godzin na wrocławskim Głównym. Zabiją, pobija, okradną, dopadną, zbesztają, zniszczą psychicznie, strzelą prztyczka w krwawiące już, z powodu cholernej ciszy ucho! – tak mi mówiono, tak ostrzegano. Tego dnia i tej nocy byłem pewien wszystkiego czego chciałem. Dla tych niecodziennych chwil, mógłbym i nadstawić drugie ucho. 
Najpierw rozgrzewka. Jaworzyna Śląska. Godzina 21:30. W dzieciństwie ta godzina oznaczała jeszcze 30 minut letnich, podwórkowych zabaw. Widząc niekończącą się, kosmiczną, ciemną otchłań dotarło do mnie w sposób brutalny, że lato minęło. Na niebie była bowiem jedynie ta nieodczuwalna na skórze jasność, w postaci gwiazd i księżyca. Zimny wiatr przypomniał o zapasowej odzieży. Zacząłem niezwykle uważnie połykać każdy milimetr tablicy z rozkładem jazdy. Gdzie to bym sobie nie pojechał. Gdzie byłem. Gdzie mam rodzinę. Gdzie mam swą Wybrankę. Gdzie spałem. Gdzie nie spałem. Gdzie są zamki. Gdzie są rzeki. Gdzie jest najlepiej. Gdzie jest najgorzej. Gdzie jest najpiękniej. Gdzie jest najbrzydziej. Gdzie...gdzie...gdzie by tu znaleźć jakąś ławkę. Spocząć. Usiąść. Ale najpierw mój pociąg. Peron I, tor 1. Jeszcze godzinka.

Nie, te schody są śmiercionośne. Są za długie, za betonowe o tej godzinie. Zostaję na dole, w przejściu podziemnym. Przecież sam, dobrowolnie się do niego zapędziłem. To schronisko pod schodowym Everestem. Siadam na prowizorycznej poduszce. Matka potrzebą wynalazków, wynalazek potrzebą matki...nieistotne – skonstruowałem wygodne siedzenie! Politechniko witaj! Architekturo witaj! Trochę przysypiam, ale wibrujący co jakiś czas w dłoni telefon, trzyma mnie przy życiu. Nowa wiadomość - <klik, klik, klik, klik> - oczy otwieram maksymalnie szeroko, wbijam okrutnie nieswój wówczas wzrok, w bijący jasnością komórkowy ekranik – z ulgą stwierdzam, że nie napisałem żadnych głupot – wysyłam – przysypiam. I znów ktoś troskliwy nie pozwala na utratę świadomości. Anioł Stróż na miarę XXI wieku, z aureolą w postaci dziewięciocyfrowego kodu.
Jakieś wesołe 'Grażyny' studiują rozkład jazdy uważniej niż ja. Panicznie poszukują pociągu do stolycy. Jeśli nie wstanę i nie pomogę to wyjdę na gbura. One wiedzą, że swoimi krzykami mnie obudziły: 'Czekej, czekej. Nie widze ja, co tu napisali. Ślepo kuro jestem. Jaki młody, by sie przydoł'. Z drugiej strony, przecież mogę być głuchy, nie widzieć, igrać z sumieniem wmawiając sobie, że jestem stary. Rozpaczliwie rozglądam się na boki, słysząc: 'Tu młodego, jakiego trza'. Wzywają mnie. Właśnie mnie. Te sympatyczne kobieciny muszą wrócić do domów. Zlituję się nad nimi, ich dziećmi, wnukami i spasionymi kocurami. Wstanę i udzielę pierwszej pomocy. Droga ta ma ledwie 10 metrów. Wystarczająco dużo, by od momentu powstania, do chwili wkroczenia na metę, nabrać autentycznych chęci pomocy, poczuć się dworcowym superbohaterem i zdać sobie sprawę z tego, że i tak musiałbym wstać. Peron I. Tor 2. Uśmiechy, uprzejmość, niewątpliwie wysoka aparycja, bo przecież nie odczuwam zmęczenia. Te nocne żarty, te żarciki. Zabawne tylko z powodu czyjejś grzeczności. 
- „ Muszą Panie iść tam... to znaczy, ja tutaj jestem pierwszy raz i nie daję głowy, że to rzeczywiście tam... Nie no. To musi być tam. Ha – ha – ha – ha – h...“. 
- „ Dzinkujemy! Damy rade! AH – ah – ah – ah – ah -a...“.

Już niedługo. Teraz nie będę spał. Teraz będę zwiedzał. Teraz będę... ciągle biegał, biegał. Kojący szum wody, w pobliskiej fontannie, wszystkie sklepy pozamykane, puste i martwe ulice. Godzina minęła.

Bateria w telefonie przeistoczyła się w stan bezużyteczności. Od tej pory nie ma ze mną kontaktu.
Kolejny pociąg, kolejny nocny, tajemniczy, obcy, ze zmęczonym konduktorem. Wyprzedziłem jego pytanie o drobne. Bilet kupiony, wszyscy zadowoleni. „Brak gwarancji miejsca do siedzenia“ - czyli wejdź i rozgość się. Tym pociągiem i tak jadą wybrańcy, szaleńcy, kryminaliści, desperaci, ciężkie przypadki i emeryci. Nieważne gdzie siądę, z góry mam przechlapane. Śmierć czyha w każdym przedziale. Stoję w najbezpieczniejszym, środkowym wagonie, z przerażeniem patrząc w długi, ciemny korytarz...
PROTOALETOG
Pusta. Dziwna. Czysta.
PRZEDZIAŁ I
Pusty. Dla matki z dzieckiem.
PRZEDZIAŁ II
Pusty. Czuć tytoniowy dym.
PRZEDZIAŁ III
Pusty. Światło się nie zapala.
PRZEDZIAŁ IV
Pusty. Światło nie gaśnie.
PRZEDZIAŁ V
Pusty. Okno się nie zamyka.
PRZEDZIAŁ VI
Pusty. Okno się nie otwiera.
PRZEDZIAŁ VII
Pełny. Bo szczęśliwy.
PRZEDZIAŁ VIII
Pełny. Z mięsem.
PRZEDZIAŁ IX
Pusty. Ale dziewiąty.
EPITOALETOG
Pusta. Normalna. Brudna.

… Koniec podziwiania nocnych krajobrazów, których i tak nie widać, a są dobrym sposobem na złapanie refleksji, myślową podróż, lub tworzenie fikcji. Wsiadam do któregoś z odludnionych przedziałów dla niepalących, zapalam zgaszone światło, otwieram zamknięte okno i jestem szczęśliwy. Następna stacja oznacza jedzenie, oznacza mięso. Zjem, choć już po dziewiątej.

Brak żywej duszy w najbliższej okolicy. Jest wygodnie. Aparat prosi się, by go użyć. Coś tam pstrykam. Bez powodu, byle nie przysnąć. Czas znów jakimś cudem zleciał. Chyba jestem gotów na tę misję. Wrocław Główny wita!

Oto mój dom na najbliższe 364 minuty, 21840 sekund. Brat zdążył przypomnieć jeszcze za czasu życia mej komórkowej baterii, że warto udać się w jedno miejsce, które przynajmniej na jakiś okres będzie gościnne i bezpieczne. Kentucky Fried Chicken to dobra opcja na start. Głód był już dość odczuwalny, więc wziąłem trochę na zapas. Pożyczyłem pisiont groszy człowiekowi, który siedząc obok mnie tak bardzo chwalił herbatę Lipton. Na wieczne oddanie. Pierwszy atak. Jednak mężczyzna faktycznie zbierał na herbatę. 
W pewnym momencie rozejrzałem się dookoła, nie dostrzegając nikogo, poza jedynym pracownikiem restauracji. Wybiła północ. A to oznaczało jedno... Muszę opuścić lokal. I co teraz?!
Zwinąłem swój dobytek i wyszedłem. Dokąd pójść? Jak przetrwać i nie zwariować?
Pusto. Puściutko. To źle, czy dobrze? I zaczynam długi, smętny marsz, przerywany czynnościami, które musiałem traktować jako atrakcje. Wow! Aż udam po raz kolejny, że rozwiązał mi się but. Sznurowanie glana od dołu do góry jest tak wciągające i pasjonujące, że nie mogę się oprzeć. Albo te rozkłady jazdy – powtórka z Jaworzyny. Czy szedłem już tędy? Z pewnością nie, więc zaszaleję i przejdę znów i znów i znów. Wow! Następna reklama, na której widok przyspieszam kroku. Ta pomysłowość i artystyczne wizje ich twórców sprawiają, że muszę tę moc chłonąć. Podziwiam, czytam, wzruszam się! Albo tylko mi się wydaje... Cóż mamy dalej? Wyjście. Jedno z kilku. Wychylam głowę. Jest niebezpiecznie, więc mogę śmiało poczynić kilka kroków i tym razem autentycznie, sycić się pięknem wrocławskiego dworca. Który to już raz? Niepoliczalny raz.

Idę na swój peron, stoczyć ostateczną bitwę z głodem. Pierwsza ławka zajęta, podobnie jak trzecia. Na przeciwnym peronie druga ławka zajęta. Na moim wolna. Zrozumiałem, że jest dla mnie i wprowadziłem się. Mordując spożywczy niedosyt czułem obce spojrzenia. Czułem też majestatyczność i ogrom tego miejsca. Powinno mnie to przerażać, powinienem czuć strach i tracić zmysły. Tak obco, tak anonimowo. I ta bezwzględna cisza, która stopniowo zabijała resztki energii. Chwilę później sprawiając, że przebudzałem się, mając serce w gardle. Tylko nie usnąć.
Jedzenie trzymało w sobie ciepło do tej pory. Lecz mi samem zrobiło się chłodno. Przebrałem bezwstydnie krótkie rękawki i nogawki, zakładając długie. Gdy wynurzyłem głowę i naciągnąłem na siebie grubą bluzę, zobaczyłem, że nie jestem sam. Otoczyło mnie trzech, stałych bywalców tego dworca. Zapytali o to czy mam dla nich jakieś ubrania, bo zimno. Nie byłoby problemu, gdybym rzeczywiście miał coś poza tym, co miałem dla siebie. Wolałem nie myśleć, kiedy ostatni raz coś jedli. Wolałem po prostu oddać im te frytki, kawałek quritto, jednego twistera, kilka ciastek i 1/3 butelki Coli. Widok ich nieopisanego zaskoczenia i radości był niecodzienny. Znów upłynęło mi trochę czasu. Tym razem na słuchaniu historii z życia bezdomnych. W trakcie okazało się, że kryminalistów. W trakcie okazało się, że dwóch złodziei i mordercę. Co skwitowałem słabym, średnio groźnym basem, w słowach: „ No czasem trzeba kogoś zabić“. Myśląc: „Co ja tu do cholery robię?“. 
Głodnych nakarmić. Spragnionych napoić. Morderców unikać.
Prawie się udało. Zaprosili mnie do swojej miejscówki. Grzecznie podziękowałem. 

Siedziałem na swojej ławce podziwiając urodzinowy prezent, w postaci rysunku z Radagastem. Napiszę coś. Zeszyt i długopis zawsze przy sobie. Jaka to była rozpacz. Jaki ból, gdy po kilku nakreślonych słowach, okazało się, że nie przeleję myśli na papier. Umarła bateria w telefonie. A teraz umarł granatowy wkład. Koniec. Katastrofa!

Idę na spacer. Przeżywam bombardowanie, które z każdym razem zaczynało się słowami:
Mistrzu! Szefie! Ziomek! Panie! Ej! Przepraszam! Sorry! Kolego!
Z przykrością i zdecydowaniem odpowiadałem: Niestety nie mam. Wszystkie drobne zwinął konduktor. W sumie 8 osób. To się nie kończyło. To była plaga. Koszmarna plaga.

Zaczepił mnie pewien, młody człowiek. Całkiem normalny. Miał mi do przekazania dworcową nowinkę. Któremuś z podróżnych uciekł jadowity wąż! Służby biegają i szukają go. To brzmiało wiarygodnie. W zasadzie nie odczuwałem powodów, by nie wierzyć temu chłopakowi. Zaczął zaglądać między schowki na bagaże. Gwarantował, że tam widział węża. 
Spojrzałem w oczy tego człowieka. Zaczął ciąć żyletką swoją skórę mówiąc, że wąż jest warty tysiące. Że musi go złapać. Że ja mam go złapać! Żyletką zaczął stukać w podłogę, później w ścianę. Poziom dziwności tej sytuacji sięgnął szczytu. Osobnik zobaczył węża, którego ja nie widziałem. To był wyraźny znak, że trzeba wrócić ze spaceru. Dotarłem do swojej, peronowej ławki, po drodze kupując coś do picia. 

Nigdzie się już nie ruszałem. Zjadłem wygrzebane z zakamarków plecaka jabłko i kilka, zakopiańskich krówek. Czas mijał teraz szybciej. Zrobiłem jeszcze jakieś zdjęcia. Peron stopniowo się zapełniał. Jelenia Góra, godzina 4:40 i 4 – Mickiewicz czuwał. Zwinąłem się w kłębek, mocno ściskając swój, skromny bagaż. Nie pamiętam momentu, w którym zasnąłem. 
Na minutę przed wjazdem pociągu, obudziła mnie jakaś starsza kobieta. Zrobiła to samo, gdy usnąłem w pociągu. Wzbudziła we mnie chyba jeszcze większe zdziwienie, niż chłopak z dworca. Poznałem wszystkie historie jej rodziny, problemy zdrowotne i obawy. Stała się jednak idealnym podsumowaniem tej przedziwnej nocy. Przed dworcem w Głogowie czekał już samochód. Obiecałem, że w zamian za podwójną pobudkę, odstawimy ów kobietę tam gdzie chciała.
Przeżyłem, wróciłem, odmartwiłem najbliższych.


Noc była długa, głucha, przedziwna...
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz