wtorek, 21 sierpnia 2018

Tak się da


Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy zrobił to celowo. Wiedziałem, widząc płaczącego Mo, że ten rok nie będzie naszym rokiem, że Kijów stanie się pamiątką cierpienia. Cierpiałem, kiedy  Egipski Król opuszczał boisko. Traciłem wiarę. Resztka nadziei i wdzięczności pozwiliła mi, wraz z tysiącami innych kibiców, sprawić, że w stolicy Ukrainy unosiła się pieśń Mo Salah the Egyptian King.
Zrobił to celowo. Kapitan drużyny, na której herbie do niedawna widniał symbol chrześcijaństwa z premedytacją uszkodził przeciwnika, którego umiejętnościom sportowym nie był w stanie sprostać. Przedstawiciel kultury łacińskiej, chrześcijańskiej, barbarzyńsko zniszczył marzenia nigdy nie kłamiącego muzułmanina. Nienawidziłem Ramosa. Nie pomyślałem jednak, że jest to chrześcijańskie uderzenie w religię Proroka. Nie czułem się, będąc katolikiem, współsprawcą bestialskiego czynu kapitana Realu. Cierpiałem razem z Salahem. Przypisanie mi jakiegokolwiek związku z boiskowym bandytą uznałbym za ignorancję.
***
Satanizm traktuje się jak chrześcijaństwo pisał Rafał Klan, przypisując odpowiedzialność za czyny kilku osób całej społeczności katolickiej. Ostro, być może z przesadą, redaktor naczelny zw.pl zmieszał wschowskich katolików z błotem. Nie oszczędził młodych ludzi, nie oszczędził kapłanów. Zarzucił katolikom satanizm, egoizm, brak miłości i tchórzostwo, dodając, że nie można należycie świętować Uwielbienia Jezusa, kiedy poza aktami kultu religijnego jest się złym człowiekiem, że tak się nie da. Cóż, Klan okazał całkowity brak znajomości polskiego katolicyzmu. Ignorancja na poziomie wierzącego nie potrafiącego wymienić w odpowiedniej kolejności wszystkich okresów liturgicznych, albo nie znającego różnicy między świętem a uroczystością.
Ja na wschowską duchowość spoglądam zgoła inaczej. Parafia św. Jadwigi Królowej była dla mnie jak rodzina. Rozwijając siebie jako chrześcijanina nie obserwowałem, ani nie oceniałem współwyznawców. Było dla mnie obojętne, czy radna czytająca w Wielką Sobotę fragment Księgi Wyjścia, poza świątynią zachowuje się godnie. Wpływ kościoła na kształtowanie relacji społecznych nie interesował mnie, tym bardziej związek katolicyzmu z polityką. Pewnym wyjątkiem jest dziwne zachowanie Krzyśka Owoca, jednak był to mało znaczący incydent. Przynajmniej dla mnie, dla Krzyśka było to pogrzebanie szans na zostanie burmistrzem Wschowy.
Byłem kapitanem drużyny, która wygrała piłkarski turniej w Paradyżu, byłem też prezesem ministrantów, byłem ceremoniarzem podczas Tridum, byłem animatorem na pielgrzymce, byłem żołnierzem rzymskim przybijającycm Jezusa do krzyża i byłem też samym Jezusem. Byłem jednostką, której życie nierozerwanie było splecione z istnieniem parafii. Katolicyzm wolny od zagrożeń.
W niewielkiej społeczności rozwijasz swojego ducha, poznajesz kim była Miriam, do czego służy monstrancja, jaka jest różnica między świętym a błogosławionym, albo kto napisał Pieśni nad Pieśniami, porównując kobiece piersi do bliźniąt gazeli. I częściowo ukształtowany, z dość dobrym poznaniem wyznawanej religii, opuściłem rodzinną parafię, przynajmniej na 5 lat, zawsze jednak wobec kapłanów i współparafian odczuwając ogromną wdzięczność. Bez nich moje życie nie stanowiłoby pasma sukcesów.

We Wrocławiu mieszkałem w kilku różnych miejscach, uczęszczałem do wielu kościołów, by odnaleźć najlepiej mi odpowiadający. Przez pewien czas służyłem nawet w katedrze, wyobrażając sobie wcześniej, że będę uczestniczył w wielu pięknych liturgiach. Trochę się rozczarowałem. Rozczarowałem się też katolicyzmem, a raczej pewną jego odmianą.
We Wschowie, na niedzielne liturgię nie uczęszczałem do świątyni, w której niedyś Kazimierz Wielki brał ślub. Nie słuchałem zatem kazań księdza-polityka. Raczej w niewielkiej, drewnianej kaplicy słuchałem o tym, dlaczego od katolika nie należy wymagać tolerncji, która jest zbyt nisko postawioną poprzeczką. Od katolika należy wymagać miłości. Nie tylko wobec przyjaciół. Tolerować wrogów to za mało. Katolik wrogów powinien miłować. Myślałem, że słowa mojego proboszcza są słowami Kościoła. Jak to często zdarza się młodym ludziom – pomyliłem się.

Podział na katolików i tych złych był w kazaniach niskiej jakości merytorycznej często zarysowany zbyt radykalnie. Narodowe i antyunieuropejskie treści poruszane zbyt często. Modlitwy dewotek o naprawę narodu polskiego, których targetem byli „nieprawicowi” Polacy zbyt intensywne. Przedstawianie Boga jako okrutnego sędziego zbyt trudne do zaakceptowania.
Oprócz śpiewania kolęd podczas rorat, włączania pieśni religijnych w trakcie liturgii
z magnetofonu, czy permanentnego braku służby liturgicznej, najbardziej bolał mnie romans wielu księży z ideologią, która poprzez odbieranie praw i wolności człowieka narusza nadaną przez Boga (dla redaktora Klana przez Naturę) przyrodzoną, niezbywalną i niepodzielną godność człowieka. Zachęcanie księży do spotkań z politykami reprezentującymi doktrynę, aksjologicznie odmienną od nauki Galilejczyka, promowanie wydarzeń mających być manifstem poparcia dla wrogów wolności, krytykowanie z ambony papieża Franciszka, czy zbierani podpisów pod ustawami naruszającymi zasady demokratycznego państwa prawa, nie powinno pozostać niezauważone. Brak zdecydowanej reakcji ze strony Konferencji Episkopatu sprawił, że jesteśmy świadkami narodzin polskiego katolicyzmu, który w małej, drewnianej kapliczce był mi całkowicie nie znany.
Oczywiście, wśród najważniejszych polskich biskupów są jednostki potępiające życzenie papieżowi śmierci, apelujące o przyjmowanie uchodźców, czy nie zgadzające się na rozkwitający nad Wisłą nacjonalizm. Jest ich jednak zbyt niewielu lub zbyt cicho wypowiadają swoje zdanie. Brakuje być może takiego Mikołaja Trąby, który apelując do króla o nie wycofywanie wojsk spod Malborka potrafił płakać i krzyczeć, którego postać po sześciuset latach potrafi fascynować.
Wśród wrocławskich kościołów, w których jest ten sam Bóg, działają także bracia Dominikanie. Jedna z najbardziej popularnych wspólnot, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Świetnie przygotowani merytorycznie księża, piękne liturgie, rewelacyjna służba liturgiczna i roraty, piękniejsze nawet niż w małej drewnianej kapliczce. Świątynia wyjątkowa, której gospodarze tłumaczą dlaczego od katolika nie należy wymagać tolerncji, która jest zbyt nisko postawioną poprzeczką. Od katolika należy wymagać miłości. Nie tylko wobec przyjaciół. Tolerować wrogów to za mało. Katolik wrogów powinien miłować. Świątynia, w której Dominikanie ubolewają nad współczesnym polskim kościołem, w którym papież Franciszek jest nazywany – jak Jezus – niewygodnym prorokiem, który przynosi naukę o miłości, dla ludzi bez miłości nie do przyjęcia. To właśnie spadkobiercy inwizycji, kontynuatorzy zakonu, będącego zapleczem intelektualnym kościoła pozwalają mi spojrzeć na katolicyzm tak, jak kiedyś patrzyłem, gdy wstawałem o 6.00, żeby przed szkołą przyjść na służenie. Wspominając apostoła Tomasza nie obwiniają go, ale widzą w nim dobrą postawę współczesnego katolika, inteligentnego, nie łatwowiernego, szukającego prawdy. A kiedy wspominają naukę Chrystusa, który poleca budować świat oparty na miłości i zestawią to ze współczesnym obrazem polskiego katolika to widzą sklep. Sklep z piękną witryną, na którego zapleczu nie ma nic.
I tutaj, panie Rafale, chciałbym uświadomić, jak bardzo jest Pan w błędzie twierdząc, że tak się nie da. Stowrzyliśmy w Polsce katolika formalnego, nie myślącego zbytnio o Ewangelii, który życie za wiarę oddałby w trakcie pijackich kłótni przy stole, a dla którego praktykowanie religijne kończy się na niedzielnej wizycie w kościele. Katolika który poza formalnym byciem katolikiem nie zachowuje nauki materialnej, istoty katolicyzmu. I w swoim życiu, będącym sklepem z piękną witryną, za którą nie ma nic interesującego, wraz z milionami współbraci żyje sobie całkiem nieźle, gardząc tymi, których wystawa wygląda mniej okazale, nie interesując zupełnie się tym, co jest w środku. To jest problem.
I jest to też przyczyna. W tym samym kościele jedni ludzie uczą się miłości, a inni krzycząc Bóg Honor Ojczyzna, po chwili przechodzą do życzenia śmierci wrogom ojczyzny. I skutkiem tego, ten sam katolik, jedzący rano ciało Chrystusa, po południu rzuca niesprawdzone, być może fałszywe, oskarżenia przeciwko przewodniczącej ważnego dla lokalnej społeczności organu kolegialnego. Panie Rafale, tak się da. Niezależnie od tego, czy przewodnicząca rady miasta jest na tyle silna, że przetrwa tę próbę bez szwanku, czy będzie to trudne wyzwanie dla niej i jej rodziny, ja należę do tego samego Kościoła, co ludzie, których zachowaniem się brzydzę. Jednak nie znajduję w sobie żadnej winy.
***

Czy z Mo Salahem Liverpool sięgnąłby po szósty Puchar Europy? Być może. Czy jest możliwe nie wracanie myślami do wydarzeń z Kijowa? Nie, kiedy badania potwierdziły, że Karius popełniając dwa koszmarne błędy nie był sobą. Ten sam Ramos, przedstawiciel kultury chrześcijańskiej, obywatel narodu, który zaniósł katolicyzm za ocean, przy wyniku remisowym, w swoim stylu, niezauważony przez sędziego, uderzył łokciem w skroń, celowo, bramkarza Liverpoolu. W trakcie meczu Loris nie wiedział, że ma wstrzął mózgu, zachowywał się jednak jak pijany. My nie wiedzieliśmy, że to nie jego wina, że to nie on zabrał nam marzenia. Karius, potomek narodu nazistów, poetów i filozofów miał tyle odwagi, że wyszedł z szatni, stanął przed kibicami i przeprosił. Płakał Karius. Płakaliśmy my i śpiewaliśmy You’ll never walk alone. Następnie się zaczęło. Był pośmiewiskiem całego świata. Gdy najlepsi na świecie lekarze zabrali głos i wytłumaczli, że to wstrząs mózgu, nikt Kariusa nie przeprosił. W jego obronie stanął Jurgen Klopp, stanęła też Mia Khalifa. Tak, Karius miał wstrzął mózgu spowodowany faulem Ramosa. Kapitan Realu Madryt zaprzeczył wszelkim zasadom piłki nożnej, idol milionów dzieciaków dał przykład zła w najohydniejszej swojej postaci. Dzisiaj Karius jest wrakiem człowieka, zniszczony psychicznie, kilka miesięcy po finale wciąż się nie pozbierał i nikt nie wie, czy to nastąpi. Zawsze, w każdym momencie swojej kariery będzie pamiętał o wydarzeniach z Kijowa. Ramos nie dostał nawet żółtej kartki, nie został odgwizdany faul, nie przeprosił. Cieszył się zwycięstem i cieszy się kolejnym trofeum.
Tak jak sportowiec może zaprzeczyć całej istocie sportu, tak katolik Ewangelii. I nikogo dzisiaj to nie dziwi. Akceptujemy to. Ramos jest idolem milionów chłopców. Niemoralny katolik, chlubą dla dewotek. Panie Rafale, tak się da.

A kiedy dwóch chłopaków skrywało dłonie w rękach, płacząc po jednym z najsmutniejszych doświadczeń swojego młodego jeszcze życia, podszedł do nich ubrany w białą koszulkę Hiszpan. Próbował pocieszyć, tak jak dziesiątki ludzi wcześniej. Przeprosił za Ramosa, pogratulował pięknej gry i przyniósł piwo. Chłopcy odkryli czerwone od płaczu twarze, chwycili podarunek i łamiącym się głosem podziękowali. Tylko tyle byli w stanie powiedzieć. Hiszpan mówił długo, angielskim z dziwnym akcentem. Wyraźnie zabrzmiały jednak słowa o nadziei. Macie Mane, Salaha, Firmo, dojdziedzie na szczyt. Przed Wami piękny okres. Jesteście wielcy. Jesteście wspaniałymi kibicami. Macie Jurgena Kloppa. Zobaczycie złote niebo i usłyszycie słodką pieśń skowronka.
To miało sens. Wierzyłem.

A gdyby dwóch mężczyzn spoglądało na dzieje Wschowy i płakało nad losem Wschowian, czy ktoś przyniósłbym im piwo? I pocieszył mówiąc, że niszczycielska samorządność siła, plująca na wolność i godność człowieka, a reklamująca się męką Chrystusa, we Wschowie zostanie pokonana?



czwartek, 14 kwietnia 2016

Orle Łzy

Zacząłem pisać ten tekst dokładnie rok temu. Wierzyłem w jego słuszność tak samo jak i teraz. Jednak odpuściłem, w imię świętego spokoju. W imię pragnienia, by nie dać wciągnąć się w tę smutną paranoję. Być może podświadomie, ale także z racji wiary w magiczne właściwości upływu czasu. Za wszelką cenę chcę zachować rozsądek, być gdzieś pomiędzy podzieloną Polską. Pomiędzy wytłumaczalną determinacją, a wytłumaczalnym sprzeciwem.
Co wiem? Z pewnością to, że tragedia (nie, nie popieram PiS) z dnia 10.04.2010 przyniosła ze sobą szereg zmian. Po roku nadziei stwierdzam, że zmiany te są nieodwracalne. I z jednej i z drugiej strony można dostrzec przesłanki dowodzące temu, że ludzie potracili rozumy, zatracili zdolność logicznego myślenia. Wariują. A co najgorsze osiągnęli maksymalny poziom gęstości jadu nienawiści. I tak plują jedni w drugich od 6 lat. Dlaczego tak się dzieje? Czy istnieje w tym racjonalność, która usprawiedliwiałaby te przygnębiające następstwa? Nie chciałbym stracić sympatii osób ze swego otoczenia, dlatego ograniczę się do równowagi argumentów. Nie wiem, czy jest to wykonalne. Najprościej byłoby zamilknąć i zamknąć się w świecie swych własnych odczuć.
Oświadczam jeszcze raz, że nie staję w tekście po żadnej ze stron. Stawiam na równi teoretyków zamachu, jak i wszystkich będących w opozycji do nich.

Argument I
Ewidentne zaniedbania w trakcie śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy,
Argument II
Śmierć kilkudziesięciu osób powiązanych w różny sposób z katastrofą,

Argument Jeden
Budowanie kariery politycznej na grobach,
Argument Dwa
DOŚĆ! SKOŃCZCIE! Życia zmarłym nie przywrócicie - czyli po prostu przesyt smoleński.

Każdy widzi to oczywiście na swój sposób. Co już w zasadzie jest pretekstem do sporu.
Zostawię ocenę słuszności tych podstaw ekspertom socjologii. Sam zastanawiał się będę tylko nad tym, czy kiedyś Polacy podadzą sobie dłoń.
Dochodzi do sytuacji, w której ludzie życzą sobie wzajemnie śmierci. Ba, zabijają się z powodu odmienności poglądów (link na dole). To jeden z wielu skutków ubocznych działania obecnego, przereklamowanego, destrukcyjnego ustroju, zwanego pięknie demokracją. Z każdym dniem jest mi coraz bardziej żal. Patrzę na polityczno - społeczny chaos, próbując wierzyć, że wszystko jest tymczasowe. Mam dość, a jednocześnie nie mogę z czystym sumieniem zostawić tego za plecami.

Będą ekshumacje, będzie zawiść i mielenie mózgów. Będą zawsze dwie strony widzące tylko swoje racje. Krzyk do reszty zabije zdolność słuchania. Bo w demokracji każdy może czuć się wolny. Lecz zawsze ktoś będzie decydował o granicach tej wolności.

Tak podzielona jest ta, za której jedność ginęły tysiące. Orle łzy będą tu już wiecznie.

http://www.polskaracjastanu.com/2016/04/efekt-przemysu-pogardy-zabi-przyjaciela.html

wtorek, 23 września 2014

Co Z Tą Nocą?

Głucha noc. Noc głucha. Pewna zguba.
Jak ja kocham nocne pociągi. Wielbię dworce nocą. Dzień był piękny, wieczór perfekcyjny. Noc psychodeliczna. Jasne światło wreszcie zeszło z warty, by ustąpić miejsca tej właśnie ciemności. Trzeba było wracać. Wsiąść do kolejnego pociągu, rozpoczynając dłużący się okres marzenia o dotarciu do macierzy, przeplatający się z marzeniem o kolejnym powrocie do miejsca, z którego się wraca. Moment rozerwania. Pojawienia się dwóch światów i dwóch rzeczywistości. Mimo nowej tęsknoty splecionej z nadzieją, budzącej się po długich, ciężkich czasach, trzeba było pomachać na pożegnanie. Trzeba było zacząć myśleć, jak przetrwa się tę straszną, mroczną i konieczną noc. Trzeba było zmierzyć się z perspektywą spędzenia 6 emocjonujących godzin na wrocławskim Głównym. Zabiją, pobija, okradną, dopadną, zbesztają, zniszczą psychicznie, strzelą prztyczka w krwawiące już, z powodu cholernej ciszy ucho! – tak mi mówiono, tak ostrzegano. Tego dnia i tej nocy byłem pewien wszystkiego czego chciałem. Dla tych niecodziennych chwil, mógłbym i nadstawić drugie ucho. 
Najpierw rozgrzewka. Jaworzyna Śląska. Godzina 21:30. W dzieciństwie ta godzina oznaczała jeszcze 30 minut letnich, podwórkowych zabaw. Widząc niekończącą się, kosmiczną, ciemną otchłań dotarło do mnie w sposób brutalny, że lato minęło. Na niebie była bowiem jedynie ta nieodczuwalna na skórze jasność, w postaci gwiazd i księżyca. Zimny wiatr przypomniał o zapasowej odzieży. Zacząłem niezwykle uważnie połykać każdy milimetr tablicy z rozkładem jazdy. Gdzie to bym sobie nie pojechał. Gdzie byłem. Gdzie mam rodzinę. Gdzie mam swą Wybrankę. Gdzie spałem. Gdzie nie spałem. Gdzie są zamki. Gdzie są rzeki. Gdzie jest najlepiej. Gdzie jest najgorzej. Gdzie jest najpiękniej. Gdzie jest najbrzydziej. Gdzie...gdzie...gdzie by tu znaleźć jakąś ławkę. Spocząć. Usiąść. Ale najpierw mój pociąg. Peron I, tor 1. Jeszcze godzinka.

Nie, te schody są śmiercionośne. Są za długie, za betonowe o tej godzinie. Zostaję na dole, w przejściu podziemnym. Przecież sam, dobrowolnie się do niego zapędziłem. To schronisko pod schodowym Everestem. Siadam na prowizorycznej poduszce. Matka potrzebą wynalazków, wynalazek potrzebą matki...nieistotne – skonstruowałem wygodne siedzenie! Politechniko witaj! Architekturo witaj! Trochę przysypiam, ale wibrujący co jakiś czas w dłoni telefon, trzyma mnie przy życiu. Nowa wiadomość - <klik, klik, klik, klik> - oczy otwieram maksymalnie szeroko, wbijam okrutnie nieswój wówczas wzrok, w bijący jasnością komórkowy ekranik – z ulgą stwierdzam, że nie napisałem żadnych głupot – wysyłam – przysypiam. I znów ktoś troskliwy nie pozwala na utratę świadomości. Anioł Stróż na miarę XXI wieku, z aureolą w postaci dziewięciocyfrowego kodu.
Jakieś wesołe 'Grażyny' studiują rozkład jazdy uważniej niż ja. Panicznie poszukują pociągu do stolycy. Jeśli nie wstanę i nie pomogę to wyjdę na gbura. One wiedzą, że swoimi krzykami mnie obudziły: 'Czekej, czekej. Nie widze ja, co tu napisali. Ślepo kuro jestem. Jaki młody, by sie przydoł'. Z drugiej strony, przecież mogę być głuchy, nie widzieć, igrać z sumieniem wmawiając sobie, że jestem stary. Rozpaczliwie rozglądam się na boki, słysząc: 'Tu młodego, jakiego trza'. Wzywają mnie. Właśnie mnie. Te sympatyczne kobieciny muszą wrócić do domów. Zlituję się nad nimi, ich dziećmi, wnukami i spasionymi kocurami. Wstanę i udzielę pierwszej pomocy. Droga ta ma ledwie 10 metrów. Wystarczająco dużo, by od momentu powstania, do chwili wkroczenia na metę, nabrać autentycznych chęci pomocy, poczuć się dworcowym superbohaterem i zdać sobie sprawę z tego, że i tak musiałbym wstać. Peron I. Tor 2. Uśmiechy, uprzejmość, niewątpliwie wysoka aparycja, bo przecież nie odczuwam zmęczenia. Te nocne żarty, te żarciki. Zabawne tylko z powodu czyjejś grzeczności. 
- „ Muszą Panie iść tam... to znaczy, ja tutaj jestem pierwszy raz i nie daję głowy, że to rzeczywiście tam... Nie no. To musi być tam. Ha – ha – ha – ha – h...“. 
- „ Dzinkujemy! Damy rade! AH – ah – ah – ah – ah -a...“.

Już niedługo. Teraz nie będę spał. Teraz będę zwiedzał. Teraz będę... ciągle biegał, biegał. Kojący szum wody, w pobliskiej fontannie, wszystkie sklepy pozamykane, puste i martwe ulice. Godzina minęła.

Bateria w telefonie przeistoczyła się w stan bezużyteczności. Od tej pory nie ma ze mną kontaktu.
Kolejny pociąg, kolejny nocny, tajemniczy, obcy, ze zmęczonym konduktorem. Wyprzedziłem jego pytanie o drobne. Bilet kupiony, wszyscy zadowoleni. „Brak gwarancji miejsca do siedzenia“ - czyli wejdź i rozgość się. Tym pociągiem i tak jadą wybrańcy, szaleńcy, kryminaliści, desperaci, ciężkie przypadki i emeryci. Nieważne gdzie siądę, z góry mam przechlapane. Śmierć czyha w każdym przedziale. Stoję w najbezpieczniejszym, środkowym wagonie, z przerażeniem patrząc w długi, ciemny korytarz...
PROTOALETOG
Pusta. Dziwna. Czysta.
PRZEDZIAŁ I
Pusty. Dla matki z dzieckiem.
PRZEDZIAŁ II
Pusty. Czuć tytoniowy dym.
PRZEDZIAŁ III
Pusty. Światło się nie zapala.
PRZEDZIAŁ IV
Pusty. Światło nie gaśnie.
PRZEDZIAŁ V
Pusty. Okno się nie zamyka.
PRZEDZIAŁ VI
Pusty. Okno się nie otwiera.
PRZEDZIAŁ VII
Pełny. Bo szczęśliwy.
PRZEDZIAŁ VIII
Pełny. Z mięsem.
PRZEDZIAŁ IX
Pusty. Ale dziewiąty.
EPITOALETOG
Pusta. Normalna. Brudna.

… Koniec podziwiania nocnych krajobrazów, których i tak nie widać, a są dobrym sposobem na złapanie refleksji, myślową podróż, lub tworzenie fikcji. Wsiadam do któregoś z odludnionych przedziałów dla niepalących, zapalam zgaszone światło, otwieram zamknięte okno i jestem szczęśliwy. Następna stacja oznacza jedzenie, oznacza mięso. Zjem, choć już po dziewiątej.

Brak żywej duszy w najbliższej okolicy. Jest wygodnie. Aparat prosi się, by go użyć. Coś tam pstrykam. Bez powodu, byle nie przysnąć. Czas znów jakimś cudem zleciał. Chyba jestem gotów na tę misję. Wrocław Główny wita!

Oto mój dom na najbliższe 364 minuty, 21840 sekund. Brat zdążył przypomnieć jeszcze za czasu życia mej komórkowej baterii, że warto udać się w jedno miejsce, które przynajmniej na jakiś okres będzie gościnne i bezpieczne. Kentucky Fried Chicken to dobra opcja na start. Głód był już dość odczuwalny, więc wziąłem trochę na zapas. Pożyczyłem pisiont groszy człowiekowi, który siedząc obok mnie tak bardzo chwalił herbatę Lipton. Na wieczne oddanie. Pierwszy atak. Jednak mężczyzna faktycznie zbierał na herbatę. 
W pewnym momencie rozejrzałem się dookoła, nie dostrzegając nikogo, poza jedynym pracownikiem restauracji. Wybiła północ. A to oznaczało jedno... Muszę opuścić lokal. I co teraz?!
Zwinąłem swój dobytek i wyszedłem. Dokąd pójść? Jak przetrwać i nie zwariować?
Pusto. Puściutko. To źle, czy dobrze? I zaczynam długi, smętny marsz, przerywany czynnościami, które musiałem traktować jako atrakcje. Wow! Aż udam po raz kolejny, że rozwiązał mi się but. Sznurowanie glana od dołu do góry jest tak wciągające i pasjonujące, że nie mogę się oprzeć. Albo te rozkłady jazdy – powtórka z Jaworzyny. Czy szedłem już tędy? Z pewnością nie, więc zaszaleję i przejdę znów i znów i znów. Wow! Następna reklama, na której widok przyspieszam kroku. Ta pomysłowość i artystyczne wizje ich twórców sprawiają, że muszę tę moc chłonąć. Podziwiam, czytam, wzruszam się! Albo tylko mi się wydaje... Cóż mamy dalej? Wyjście. Jedno z kilku. Wychylam głowę. Jest niebezpiecznie, więc mogę śmiało poczynić kilka kroków i tym razem autentycznie, sycić się pięknem wrocławskiego dworca. Który to już raz? Niepoliczalny raz.

Idę na swój peron, stoczyć ostateczną bitwę z głodem. Pierwsza ławka zajęta, podobnie jak trzecia. Na przeciwnym peronie druga ławka zajęta. Na moim wolna. Zrozumiałem, że jest dla mnie i wprowadziłem się. Mordując spożywczy niedosyt czułem obce spojrzenia. Czułem też majestatyczność i ogrom tego miejsca. Powinno mnie to przerażać, powinienem czuć strach i tracić zmysły. Tak obco, tak anonimowo. I ta bezwzględna cisza, która stopniowo zabijała resztki energii. Chwilę później sprawiając, że przebudzałem się, mając serce w gardle. Tylko nie usnąć.
Jedzenie trzymało w sobie ciepło do tej pory. Lecz mi samem zrobiło się chłodno. Przebrałem bezwstydnie krótkie rękawki i nogawki, zakładając długie. Gdy wynurzyłem głowę i naciągnąłem na siebie grubą bluzę, zobaczyłem, że nie jestem sam. Otoczyło mnie trzech, stałych bywalców tego dworca. Zapytali o to czy mam dla nich jakieś ubrania, bo zimno. Nie byłoby problemu, gdybym rzeczywiście miał coś poza tym, co miałem dla siebie. Wolałem nie myśleć, kiedy ostatni raz coś jedli. Wolałem po prostu oddać im te frytki, kawałek quritto, jednego twistera, kilka ciastek i 1/3 butelki Coli. Widok ich nieopisanego zaskoczenia i radości był niecodzienny. Znów upłynęło mi trochę czasu. Tym razem na słuchaniu historii z życia bezdomnych. W trakcie okazało się, że kryminalistów. W trakcie okazało się, że dwóch złodziei i mordercę. Co skwitowałem słabym, średnio groźnym basem, w słowach: „ No czasem trzeba kogoś zabić“. Myśląc: „Co ja tu do cholery robię?“. 
Głodnych nakarmić. Spragnionych napoić. Morderców unikać.
Prawie się udało. Zaprosili mnie do swojej miejscówki. Grzecznie podziękowałem. 

Siedziałem na swojej ławce podziwiając urodzinowy prezent, w postaci rysunku z Radagastem. Napiszę coś. Zeszyt i długopis zawsze przy sobie. Jaka to była rozpacz. Jaki ból, gdy po kilku nakreślonych słowach, okazało się, że nie przeleję myśli na papier. Umarła bateria w telefonie. A teraz umarł granatowy wkład. Koniec. Katastrofa!

Idę na spacer. Przeżywam bombardowanie, które z każdym razem zaczynało się słowami:
Mistrzu! Szefie! Ziomek! Panie! Ej! Przepraszam! Sorry! Kolego!
Z przykrością i zdecydowaniem odpowiadałem: Niestety nie mam. Wszystkie drobne zwinął konduktor. W sumie 8 osób. To się nie kończyło. To była plaga. Koszmarna plaga.

Zaczepił mnie pewien, młody człowiek. Całkiem normalny. Miał mi do przekazania dworcową nowinkę. Któremuś z podróżnych uciekł jadowity wąż! Służby biegają i szukają go. To brzmiało wiarygodnie. W zasadzie nie odczuwałem powodów, by nie wierzyć temu chłopakowi. Zaczął zaglądać między schowki na bagaże. Gwarantował, że tam widział węża. 
Spojrzałem w oczy tego człowieka. Zaczął ciąć żyletką swoją skórę mówiąc, że wąż jest warty tysiące. Że musi go złapać. Że ja mam go złapać! Żyletką zaczął stukać w podłogę, później w ścianę. Poziom dziwności tej sytuacji sięgnął szczytu. Osobnik zobaczył węża, którego ja nie widziałem. To był wyraźny znak, że trzeba wrócić ze spaceru. Dotarłem do swojej, peronowej ławki, po drodze kupując coś do picia. 

Nigdzie się już nie ruszałem. Zjadłem wygrzebane z zakamarków plecaka jabłko i kilka, zakopiańskich krówek. Czas mijał teraz szybciej. Zrobiłem jeszcze jakieś zdjęcia. Peron stopniowo się zapełniał. Jelenia Góra, godzina 4:40 i 4 – Mickiewicz czuwał. Zwinąłem się w kłębek, mocno ściskając swój, skromny bagaż. Nie pamiętam momentu, w którym zasnąłem. 
Na minutę przed wjazdem pociągu, obudziła mnie jakaś starsza kobieta. Zrobiła to samo, gdy usnąłem w pociągu. Wzbudziła we mnie chyba jeszcze większe zdziwienie, niż chłopak z dworca. Poznałem wszystkie historie jej rodziny, problemy zdrowotne i obawy. Stała się jednak idealnym podsumowaniem tej przedziwnej nocy. Przed dworcem w Głogowie czekał już samochód. Obiecałem, że w zamian za podwójną pobudkę, odstawimy ów kobietę tam gdzie chciała.
Przeżyłem, wróciłem, odmartwiłem najbliższych.


Noc była długa, głucha, przedziwna...
















sobota, 13 września 2014

Do Roboty, do roboty.

Ukryło się sierpniowe niebo. Przeminęło kolejne, piękne lato, które znów odbiło w mej głowie setki wspomnień. Najdłuższe wakacje życia, podczas których dni ciągnęły się tak jak nigdy wcześniej. Czas na to, by przygotować się do kluczowych zmian. Nie wiem co czeka mnie w nowym życiu. Nic z pewnością nie będzie tak znane, tak bliskie sercu, tak swojskie w swym całokształcie. Będę dorosłym na poziomie początkującym, opuszczając poziom zaawansowany etapu chłopięcia. Trzeba będzie sięgnąć po 'Małego Księcia', który przypomni o istocie oswojenia. Wszystko będzie obce, lecz takim być przestanie, gdy tylko się otworzę. Niech póki co pozostanie jednak nuta tajemniczości. Stanę w samym środku wielkiego miasta, trzymając blisko siebie cały dorobek krótkiego życia, nagi, wyposażony jedynie w niewidoczny pancerz, ubity z pierwotnych instynktów ludzkich. Zdany na siebie i nabyte wcześniej, pospolite, życiowe morały.
Każdy krok będzie krokiem w nieznane. Każda droga będzie pełna przeszkód. Każdy wybór będzie niósł za sobą konsekwencje. Nie będzie kolejnych prób, pola do dyskusji. Tak oto wkroczę na pole minowe, po 20 latach wędrówki przez las doświadczeń.
Zaczęło się od pierwszej, poważnej pracy.
Dzień nr 1. Lekcja BHP.
Niby wszystko jasne. Niby jestem ostrożny. Ale z szacunku do osoby, która wypełniała obowiązki zawodowe, wysłuchałem pokornie wszystkich regułek. "W naszej firmie powietrze i kurz, nasiąknięte są ciężkimi, trującymi pierwiastkami. Lepiej ich nie wdychaj. Szkoda zdrowia.". Dobra, zachęcająca rada zawsze się przyda. Zostałem zmotywowany. Poczułem smak misji, zostałem natchniony i oficjalnie wtajemniczony w grono Zgromadzenia Młodych Adeptów Sztuki Walki Z Długiem Publicznym. Nie. Moment. Nie ma żadnego długu. Szanowna Damo! Jeśli właśnie stałaś się matką, to możesz spać spokojnie. Nasz Rząd nie dopuściłby do sytuacji, w której Twoje dziecko, rodziłoby się z 27 tysiącami zł. na minusie. Takie rzeczy się nie dzieją...
Idę na studia - każdy grosz się przyda. Poza tym jestem dorosły i jakże to nie pracować po maturze? Nadszedł czas, by wbić sobie do głowy nowe definicje słów: dniówka, popołudniówka i nocka.
Dla przykładu ta pierwsza - początek dnia o godzinie 4:30. Majaczenie, że się nie chce, że wszyscy mają lepiej, tylko dlatego, że pośpią dłużej. Poszukiwanie zaskakujących nas samych, alternatywnych metod wytrząsania z siebie resztek tkwiącej głęboko senności, Wyturlanie się z ciepłego łoża, celowy upadek z jego krawędzi. <Buum> w chłodne podłoże! Wymachy ramion przypominające raczej słynny, odkryty kilka lat temu na nowo, pokraczny taniec Ivo Pesaca, do 'Józka z Bagien'. Kilka podskoków podobnej jakości.

Po takim wysiłku fizycznym potknięcie, które było jakoby usprawiedliwieniem się, przed samym sobą, bo  przecież upadek w żadnym wypadku nie był pretekstem do złapania 5 - minutowej drzemki na innym łóżku, które zupełnie przypadkiem, stanęło sobie tak, że wylądowałem WPROST pod pościelonym na nim kocem. Potknięcie nie było przecież celowe, a oczy nie pragnęły się zamykać. To tylko mrugnięcie trwało znacznie dłużej niż zwykle. I tak, 5 minut nieprzytomności, dopóki nie nadeszła pierwsza pomoc w postaci drastycznej informacji, od tajemniczego, wewnątrzgłowego głosu krzyczącego: "DO PRACY, KU***!".
Finalne ziewnięcie na świeżym powietrzu. I szybko, szybciej, jeszcze szybciej! 'Run Patryk! Run!'. Maszyny czekają, taśma już tęskni. Nic, tylko robić i robić i robić....
Chyba wreszcie zrozumiałem co mieli na myśli rodzice mówiąc: 'ucz się, żebyś nie musiał pracować fizycznie'. Dłonie jak u Wokulskiego, siniaki, zmęczenie. I tak sobie myślę. Czy, w wieku postudenckim, gdy powiem: "uczyłem się" będę stał na zdobytym szczycie, odbierał gratulacje i stanę się człowiekiem sukcesu, czy raczej będę stał na półce skalnej, odbierał zamówienia i stanę się człowiekiem, którego jedynym tekstem na wiki-cytatach, będzie: 'a może frytki do tego?'. W końcu dług musi zostać spłacony. 
Czas pokaże.

czwartek, 6 marca 2014

Nic Śmiesznego

Jestem gotowy. Dzień numer 'niewiemktóry', kiedy to znów stoję w chłodnej z rana kuchni, wpatrzony w klamkę wyjściowych drzwi, na którą czasem padały słoneczne promienie, a innym razem cień, zasypiającej z wolna nocy. Wiem, jestem wręcz przekonany, że ona teraz także spogląda na mnie. Jest gotowa, by przeżyć to co przeżywa niemalże każdego ranka. Musze ja chwycić i szybkim ruchem, nieznacznie przechylić w dol.

Jestem gotowy, by przeżyć kolejny marsz życia. Dlaczego miałbym wyjść wcześniej, skoro mogę w ostatniej chwili? Dlaczego miałbym czekać te kilka minut na miejscu, skoro mogę być idealnie na czas, wykorzystując cenne minuty na odrobinę dłuższe przeciąganie się w łóżku?
Jestem gotowy, uczesany, najedzony, ubrany, nie zawsze przygotowany, lecz zawsze gotowy.  
Odpowiednio nastawiony na kolejny dzień, na kolejne zduszenie klamki, na konfrontacje z tym wszystkim co napotkam w ciągu tych siedmiu minut marszu życia.

Ale, ale którego to zegarka warto posłuchać? Któremu zaufać? Przez te 10 sekund  różnicy, mogę do końca życia być wytykany jako ten, który się spóźnił. TVN kłamie, wiec ich zegarek odrzucam na początku. Z reszta, żadne media nie są obiektywne. Kto wie, czy celowo nie szperają przy tych zegarkach, by później zebrać statystyki i oświadczyć wielkimi literami: "50% polskiej młodzieży spóźnia się do szkol". I na kimś tu trzeba teraz powiesić psy. Skoro za opóźnienia pociągów obwiniana była pani Bieńkowska, to za spóźnienia uczniów  po głowie dostanie Ministerstwo Edukacji.

Zegary rosyjskich kanałów muzycznych, bija w rytmie wyznaczanym przez Putina - nie ufam.
Poza tym, to już inna strefa czasowa,
Zegar w pokoju czy w kuchni? Musze wyjść najpóźniej  sześć i pól minuty przed dzwonkiem. Ciśnienie wzrasta. Ostatecznie zaufam temu w telefonie. I tak miałem zamiar mu zaufać. Duch czasu, uzależnia nas od wszelkich urządzeń, wiec jak to? Do szkoły, bez komórki?

Zza okna dobiegają odgłosy "marcujących się" kotów, które tym samym dają mi znak, ze to już najwyższy czas. Glany zostały zawiązane pomyślnie, sznurówki nie są jeszcze tak bardzo przedarte. Jednak zawsze nosze przy sobie kilka starych strzępków, jako wyjaśnienie  ewentualnego spóźnienia. Gdy taki problem techniczny  że chce mnie odwiedzić, muszę ryzykować potknięciem się, lub przeoczonym zgubieniem obuwia i pędzić w luźnych butach.
Klamko! Wybacz, ze znów szkoła wzywa do duszenia Cię.
Moja kochana ulica, o zaszczytnej nazwie wielkiego astronoma! Wita mnie tutaj warkot śmieciarki i kolejna parka kotów, czujących motylki w brzuchach. Pędzę, wcześniej włączyłem jeszcze stoper. Może to dziś padnie rekord? Szukam przejścia - przejścia nie znajduje. Z bólem serca amie prawo, by skorzystać ze skrótu. Skróty nie zawsze są dobre. Mój skrót wygląda jak miejsce gdzie czas się zatrzymał, przy tym pechowo przypominające pole "minowe". Nie powstrzyma mnie to - pędzę dalej! Zza rogu niespodziewanie wylania się starsza kobieta, którą  mijam jednym, zwinnym ruchem, unikając kraksy. Już widziałem jej białą bron  - torebka wypełniona cegłami, zmierzająca w kierunku mej twarzy. Unikam tego, zdolnego zmiażdżyć czaszkę ciosu, cudem uchodząc z życiem, po skróceniu drogi. Jeszcze kilka uliczek, antykolizyjnych zwodów  i dotrę do celu. I coś zaczyna mnie niepokoić, plecak dziś jest jakiś lżejszy... wypełnia go  nieopisana pustka...czegoś mu brakuje...

Zdążyłem, bez rekordu, bez pięknego finiszu. Dotarłem na swoja ukochana lekcje matematyki. Jako zobojętniały wygrany, usiadłem spoglądając na nic nie mówiący mi  język logarytmiczny. Bylem gotowy, by  pędzić w celu zdążenia. Nie bylem przygotowany na szok, z powodu braku przygotowania na coś o czym myślałem jeszcze przed snem. O tych dwóch ostatnich godzinach, sprawiających najwięcej przyjemności. Brak stroju, brak wyładowania gromadzonych przez tydzień , negatywnych emocji, 0 strzelonych goli!
Żal, smutek, rozpacz!
Pędzić, by zdążyć? Może jednak zwolnic, by być gotowym, będąc tez przygotowanym? Zaplanować, uporządkować, zniszczyć chaos rodzący chaos. Krócej i szybciej, nie zawsze da oczekiwany efekt. Z drugiej strony, ryzykując  można zyskać podwójnie. Następnym razem będzie lepiej.

czwartek, 6 lutego 2014

Panie Władzo!

Nie czytam Kodeksu Karnego. Nie wiem czy pisanie o grupie społecznej jaką są policjanci jest karalne. Zaryzykuję!

Punktów postrzegania policji jest tyle ilu obywateli. Jednak istnieją społeczności, których relacje z funkcjonariuszami mogłyby stać się godnym tematem do wielogodzinnych dyskusji. 
Jednym z ciekawszych jest obraz w głowie ultrasa. Wojna znana nie od dziś. Zwyczajny, kanapowy kibic, przeciętny Ferdynand Kiepski, pochłaniający podczas trwania telewizyjnej transmisji suche przekąski i chłodne browarki, nie zawsze zrozumie o co tym stadionowcom chodzi. Dopiero, gdy znajdzie się w tamtejszym środowisku, posmakuje definicji kibol. Pozytywnie, lub negatywnie - w zależności od światopoglądu. Nie będę hipokrytą. Postanowiłem nie ograniczać się do kanapowania i z własnej woli rzuciłem się w dziki gąszcz, specyficznego, ultrasowego świata piłki kopanej. Panu Marcinowi Mellerowi dziękuję za inspirację!
Po kilku spotkaniach na własnym stadionie, odważyłem się na wyjazd. Wydawać by się mogło, że każde struny głosowe gotowe do zdarcia będą mile widziane...
Stadionowe pyszności - zimny(!) hot - dog! 
Kiedy smakowałem ów jadło, czekając z całą kibolską rzeszą, podszedł do mnie pewien człowiek: łysy, z piwem, w wieku ok. 30 lat. Zostałem zapytany czy jeżdżę na Woodstock... - "Byłem raz..."
No i się zaczęło:
"Jak ty wyglądasz!", "Co ty masz na nogach!", "Odbiegasz od nas!"(intelektualnie?), "Czy ty nie jesteś przypadkiem jakimś je*anym lewakiem?!... Bo wyglądasz jak ci co rzucali koktajlami Mołotowa, z tych squat`ów w Warszawie".... Moja wiara w ludzkość podupadła.
Nie chciałem pogarszać swej sytuacji i bawić się w tłumaczenie kim są metalowcy. Ludzie zjednoczeni przez muzykę - cała reszta życiowych dziedzin jest sprawą indywidualną. Według teorii tego mężczyzny, każdy osobnik noszący glany staje się lewicowcem, może sobie nawet mieć wplecione w nie białe sznurówki.
Ograniczyłem się do słów: "Nie jestem lewakiem, jeżdżę tam dla muzyki". Cisza. Nóż zdjęty z gardła. Mija moment: "No kur*a i jeszcze lewackiej muzyki słuchasz?!"...
Po tej rozmowie, reszta wygolonego towarzystwa dziwnie na mnie spoglądała. A może to ja stałem się bardziej na to wyczulony?
Klimat meczu, zgrane kibicowanie, rywalizacja, zadowalający wynik - było warto. I tu przechodzę do właściwego tematu, ponieważ nadszedł czas na policyjny pokaz. Droga prowadząca ze stadionu na parking gości ogrodzona była wysokim płotem, za którym po jednej stronie stali policjanci z psami, po drugiej na koniach. Droga na początku i końcu została zablokowana przez ustawionych w szeregach, innych policjantów. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś tak absurdalnego.
Nikt nie wiedział czemu takie zachowanie ma służyć. Mróz doskwierał bardzo mocno i sytuacja przestała być śmieszna. Szukano kibica zupełnie innej drużyny, który zrobił małą zadymę przed meczem, po czym wtargnął na stadion. Po brawurowej akcji z użyciem broni, udało im się schwytać tegoż szaleńca! Szkoda tylko, że nie przed meczem. Pytając o to co się właściwie stało, otrzymywałem odpowiedź: "Nie gadać, przechodzić". Przeszedłem przez długi, wąski korytarz, którego ścianami byli policjanci. Na szczęście nikt nie był pałowany, więc wróciliśmy cali i zdrowi. 

Drogówka wzbudza respekt przed większością kierowców. Wizja ponownego zdawania egzaminów na prawo jazdy, po wcześniejszym jego odebraniu winowajcy, czy nawet gromadzenie punktów karnych, a co dopiero sankcje finansowe! Nikt raczej o tym nie marzy. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Bowiem ci policjanci lubią się kamuflować i biernie atakować w najmniej spodziewanym momencie. Już niejednokrotnie zaobserwowałem, że ilekroć wokół jakiegoś kierowcy pojawia się radiowóz, ten zaczyna jechać wzorowo. Po wszystkim, bez wyrzutów sumienia pędzi jak szalony i zatrzymać go może jedynie tuskoradar. 

Z bardziej zaawansowanymi kategoriami nie miałem do czynienia w akcji. I mieć bym nie chciał.

Jednak, jak się okazało - policjant to też człowiek! A jego słownictwo nie ogranicza się do schematycznych, profesjonalnych, policyjnych zwrotów, które zostały z góry narzucone i w tym zawodzie obowiązują. Kilka miesięcy temu miałem niecodzienną przyjemność poznania policji z nieznanej mi dotąd perspektywy. W jaki sposób wschowska młodzież może współpracować z policją? Tego tematu dotyczyło specjalne spotkanie.
Mundurowi mimo, że w mundury przyodziani, promieniowali swobodą i luzem, takim samym jakim każdy z nas promieniuje po godzinach, w kompanów gronie, gdy w pełni sobą być może.
Oczywiście alkomaty nikomu nie były potrzebne, gdyż stół nie był zastawiony ogórkami kiszonymi i wyskokowymi trunkami. Był wypełniony ciasteczkami i zwyczajnymi napojami.

Domyślają się z pewnością, że my, kwiat polskiej młodzieży nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. Nie dziewczyny, lecz dziewczęta. Nie chłopaki, lecz chłopięta - orlęta. Polszczyzna wygrywa u nas z łaciną. Dym, z którym mamy styczność to taki, unoszący się nad grillem - tuż po tym, jak dmuchniemy w rozżarzone węgle, leniwie spoczywające nad soczystymi kiełbaskami, które skonsumujemy tuż po zaśpiewaniu w kółku radosnej, znanej każdemu orlęciu pieśni, którą na pewno nie będzie żaden z demoralizujących hitów jutjuba. My dymu nie wydmuchujemy, my jesteśmy tak twórczy, że kreujemy sztukę, tworzymy powietrzem, dmuchając w ów węgle, tworzymy artystyczny dym. Białe proszki? Skądże znowu. Wolimy płyny. Ubrania jak nowe, bo prane w Perwoll`u. Piję? Palę? Narkomania? NIE!!! Tylko ten nieszczęsny Potter, którego przeczytałem całego. O wojaczce też nie ma mowy - liczy się tylko kulturalna, intelektualna, słowna rywalizacja. 

Można wysunąć jeden wniosek, który ponownie przywodzi ten tekst do właściwego wątku po absurdalno - sarkastycznych filozjach. Współpraca policji z młodzieżom - może być rozumiana na dwa sposoby. Jako bezgrzeszni obywatele świata - możemy doradzać na jakie problemy funkcjonariusze powinni zwrócić uwagę. Wskazać miejsca, w które patrol powinien zaglądać częściej. Z drugiej strony - jako porywczy wewnętrznie, szukający przygód i często lekkomyślni ludzie, zdolni do wejścia w konflikt z prawem do współpracy możemy zostać zmuszeni. Przytłaczających często statystyk uniknąć się nie da. To już XXI - wieczna codzienność. Policjanci, z którymi rozmawialiśmy odpowiedzieli na dziesiątki pytań z różnych, policyjnych dziedzin. Na to niecodzienne spotkanie przybył sam Komendant.
Może i zabrzmi to nieco zbyt pięknie, ale nie będzie przerysowane: ten nietypowy widok tętniącej nieustannie rozmowy miedzy licealistami a czwórką policjantów był fascynujący i wciągający. Niby nic wielkiego, ale kto wie - kiedy nadejdzie ponowna ku temu okazja... Policjant w pracy musi być policjantem. Prywatnie to normalny człowiek, który to symboliczne piwko w miejscu publicznym też chętnie by wypił. Z różnym skutkiem, ale ktoś musi nad tym czuwać. Wschowskiej policji z tego miejsca gratuluję znalezienia wspólnego języka z młodzieżom, otwartości i zaangażowania podczas spotkania. Mimo mego sceptycznego podejścia przed, po stwierdzam, że było to przeżycie o wiele bardziej emocjonujące, niż spotkanie posłanki Grodzkiego/posła Grodzkiej/posła Grodzkiego/posłanki Grodzkiej w warszawskim Empiku.








Fot. Izabela Frankiewicz

Zachęcamy także do obejrzenia krótkiej video - relacji z tego spotkania!


 







czwartek, 12 grudnia 2013

Niemożność

Cykl jesienno-zimowy wiąże się zazwyczaj ze spowolnieniem tempa życia. Senność, nostalgia, herbatka... Niby wiem ileż to obowiązków obciąża moją głowę, jak niechciane mogą być konsekwencje ich niedopełnienia. A już na samą myśl o tym co ludzie powiedzą, gdy plotka się rozejdzie( i to w dziesiątkach, różnych wersji) odczuwam gwóźdź wbity do trumny, na której wieku błyszczy napis: MUSISZ!
Tak, muszę - wiem, lecz nie mogę. Powinienem, lecz nie potrafię. Chciałbym, lecz nie chcę. Życie podyktowane czasownikami modalnymi. Nie ma nic lepszego! Chce mi się jedynie nie chcieć. 
Wyszedłbym gdzieś... tylko po co? Skoro mogę sobie bezkarnie bimbać, czas leniwie ucieka, leżę i głęboko myślę, nie zastanawiając się nawet czy problem, który porusza mój umysł jest priorytetowy czy idiotyczny.
Nawet jeśli bym wychodził, to tuż przed wyjściem opamiętałbym się. Przecież tyle ważnych rzeczy mam do zrobienia, decydujące o mojej przyszłości sprawy, praca ponad wygody! Tak więc zaczynam. Na początek spacer - świeże powietrze jednak się przyda...
<powtórka z historii, stojąc u drzwi Siedziby Władz Potężnych, przed naszym pobudzającym do radości Ratuszem, czas biegnie..."
18! Wcześnie jeszcze a herbatkę zrobić trzeba, bom zmarzł.
Zwykłą, zieloną, czerwoną, dupową...? A może owocową? Malinową? Jeżynową? Ą... Ą... Ą..! NERWY MI ZA CHWILĘ PUSZCZą!  
A więc melisa. By je ukoić, bo jakże tak pracować? Stanę się senny, urwę sobie drzemkę. Jeszcze pięć minuteniuniek, naciągnę na siebie kocyczek, zwinę się w naleśniczek i nabiorę sił... NIE! Nie mogę się obijać, bo praca czeka! Nie mam prawa zasnąć. Czy to fatum naprowadza mnie na niezdrową ścieżkę? Byłem na nią skazany już w momencie przekroczenia progu, a może i w momencie mych narodzin? Czekała na mnie. Wiedziała, że wreszcie po nią sięgnę. Kawa - kawusia - kawunieńka!
Bez mleka - bo zrobi się bielsza i zostanę posądzony o rasizm. 
Bez cukru - bo zrobi się słodka i zostanę posądzony o pedalstwo.
Filiżaneczka? Szklaneczka? Kubeczek? Wszystko to weg! Czarna, gorzka, w kuflu - jak stuprocentowy hetero. Ludzie we wszystkim dopatrzą się przesłanek światopoglądowych.
Porządna porcja zasypywanej, do tego makowiec. Bo kto go je - ma bogatą osobowość, jest człowiekiem wartościowym. Tak więc, energię już posiadam. Teraz dalszy proces rozluźniania. Trochę niezbędnych ćwiczeń na mięśnie łydek. Muszę jeszcze siedem, szczęśliwych razy chlapnąć się wodą w twarz, celem jej orzeźwienia.
Obstawię się teraz książkami i zeszytami, bo przecież mam tyyyleee do zrobienia. Jednak w centralnym punkcie postawię źródło wiedzy największej. Mojego przyjaciela, towarzysza podróży, giermka i dyktatora czasu. Jest XXI wiek - jak każdy, normalny, młody osobnik muszę być nowoczesny i uczyć się z laptopem. Dalszy etap rozluźniania. Zagram w jakąś gierkę. Myślę, że Pro Evolution Soccer 06 jest idealny! Wygram Polską mundial, pokonam Rosję i Niemcy - taki patriotyzm tchnie we mnie ducha walki. Będę zwycięzcą! 
Jeszcze facebook - wszyscy muszą wiedzieć, że się uczę. W przeciwnym razie będą podejrzewać, że nie żyję.
Wreszcie dobór muzyki.
Uspokajające - Radiohead, czy motywująca - DragonForce? 10 000 utworów w bibliotece! Stawiam na pozytywną energię - wybieram "Fuerte". ponoć zwiększa w człowieku siłę.
Jest 22, całkiem dobry czas. Mogę zacząć się uczyć... Zamykają mi się oczy, jestem zbyt zmęczony pracowitym dniem, by kontynuować naukę. Tak mnie to zaabsorbowało, że nie miałem czasu na kolację. I znowu fatum zepchnęło mnie na niezdrową ścieżkę. A zjeść przecież muszę. Przez głód nie zasnę i nie będę w stanie pójść do szkoły. Taki to nęka mnie problem. Poświęcę się edukacji, kosztem zdrowia i życia. Zjem, ale będę miał siłę do walki. Takie to poświęcenie me. Został prysznic - tu nie mam wyboru, a nawet wątpliwości. 23! Nareszcie ląduję w pościelach. Obejrzę sobie jeszcze "Władcę Pierścieni", na dobry sen. Nastawię budzik na 5:00. Z pewnością wstanę i się pouczę. 
Idealnie - organizacja to podstawa sukcesu. Chociaż w sumie... po co mam wstawać? "Fuerte" z pewnością wystarczy! Stop nauce! Stop pracy! Nie trzeba się przykładać! Wystarczy słuchać "FUERTE"!
Pomocniczo, ćwiczyć tryumfalny gest Waldka Pawlaka.
W zasadzie podczas pisania tego tekstu mogłem odrobić matematykę, dowiedzieć się o co chodzi w "Granicy" i wykuć słówka na niemiecki. Ale po co? W szkole też jest na to czas, poza tym niewątpliwa moc "FUERTE"! Ahh, człowiek nigdy nie oszuka samego siebie - takie to mamy czyściutkie sumienia.


                                          http://www.youtube.com/watch?v=9Urf_vUMZ14